Trzy kroki ku homilii, ks. Marek Gilski

Uzdrowił wielu dotkniętych rozmaitymi chorobami i wiele złych duchów wyrzucił, lecz nie pozwalał złym duchom mówić, ponieważ Go znały (Mk 1, 34).

1. Biblia

Na starożytnym Wschodzie choroba uchodziła za karę, patrzono na nią jako na skutek grzechu i dopust Boży, a nawet karę, którą zsyłali zagniewani bogowie albo sprowadzały złe duchy. U Izraelitów była ukaraniem za niewierność przymierzu (Pwt 28, 15-51). „Chorowali na skutek swoich grzesznych czynów” (Ps 107, 17-20). W psalmach błagalnych prośba o uleczenie łączy się z wyznaniem grzechów (Ps 38, 2-6; 39, 9-12; 107, 17), dlatego uważano, że dolegliwości chorobowe są karą zarówno za grzechy własne, jak i popełnione przez przodków (2 Sm 12, 15). Twierdzenie to nie było jednak zawsze słuszne. Na przykład w przypadku Hioba czy Tobiasza było próbą wiary (por. Hi 34, 19-20).

Choroba stanowi okazję do rozważania osobistych grzechów i bardziej świadomego spojrzenia na swoje życie. Nie wyklucza to leczenia ani proszenia Boga o uzdrowienie. Mędrzec Syrach zaś głosił pochwałę medycyny (Syr 38, 1-15). Sam Bóg stworzył zawód lekarza, lecz człowiek, zanim uda się do lekarza, powinien wpierw zwrócić się do Boga. Co więcej, lekarz powinien leczenie połączyć z modlitwą o to, by Bóg udzielił uzdrowienia. W Ewangeliach uznaje się choroby za coś ściśle związanego z uciskiem ze strony demonów, należącego do kondycji upadłej ludzkości i będącego znakiem panowania Szatana nad istotami ludzkimi, z którego przyszedł wyswobodzić nas Jezus. Leczenie jest doświadczeniem miłości Chrystusa.

Po nabożeństwie w synagodze Jezus wchodzi do domu Szymona i Andrzeja. Teściowa Szymona leży w łóżku złożona gorączką, której przyczyną w tamtych czasach często była malaria i która mogła zagrażać życiu. O tym, jak poważna jest to choroba, świadczy niezdolność tej kobiety do wypełnienia wymogów gościnności względem szacownego gościa. Uczniowie wykazują się właściwą chrześcijańską postawą w obliczu kłopotów: zaraz mówią o tym Jezusowi, nie wiedząc nawet, co On w tej kwestii uczyni. Dokonywanie przez Jezusa uzdrowień często polegało na fizycznym kontakcie z pacjentem, na osobistym i niosącym pocieszenie dotyku. W tym wypadku ujął On ją za rękę i podniósł ją (to samo słowo użyte jest w odniesieniu do Jego zmartwychwstania, zob. Mk 16, 6). Wyzdrowienie tej kobiety jest zapowiedzią zmartwychwstania na końcu czasów. Jej natychmiastowa reakcja jest wzorem uczniostwa: „oto usługiwała im”. Użyty tu grecki czasownik, diakoneō, stał się później podstawowym pojęciem określającym posługę chrześcijańską (Dz 6, 2), od którego wywodzi się też słowo „diakon”. Właściwą odpowiedzią na doświadczenie uzdrawiającej mocy Jezusa jest poświęcenie siebie samego służbie Jemu i Jego uczniom, czyli Kościołowi. W Ewangeliach kobiety są w szczególny sposób przykładem tego posługiwania (Mk 15, 41; Łk 10, 40; J 12, 2).

Pierwszy egzorcyzm i pierwsze uzdrowienie powodują, że wokół Jezusa po raz pierwszy gromadzą się tłumy. Jest On teraz osobą publiczną, do której ciągną wszyscy, którzy zmagają się z wyniszczającymi skutkami grzechu. Ludzie proszą Jezusa o pomoc w swych najbardziej podstawowych, konkretnych potrzebach – związanych ze swoim zdrowiem i zdrowiem ludzi przez nich kochanych On zaś odpowiada im bez cienia przygany. Dzieło uzdrowienia, we wszystkich jego znaczeniach, leży w samym sercu Jego mesjańskiej misji. Od greckiego słowa oznaczającego uzdrowić, therapeuō, pochodzi pojęcie „terapia” i często zakłada ono leczenie chorych lub zajmowanie się nimi. Może z tego wynikać, że Jezus spędził jakiś czas z każdą dotkniętą chorobą osobą, z czułością jej posługując. Użycie tu słowa „wielu” nie ma sugerować, że niektórzy nie zostali uzdrowieni, lecz po prostu że chodzi tu o wielką liczbę ludzi. Egzorcyzm dokonany wcześniej tego dnia w synagodze (Mk 1, 27) stanowił początek pogromu demonów, które bezradnie uciekają na rozkaz Jezusa.

Dla Marka uzdrawianie i wyrzucanie demonów ma kluczowe znaczenie dla działalności Jezusa. Służą one jako Jego „audiowizualna pomoc”, czyniąc obecność królestwa realną i uchwytną, a jako takie są nierozdzielnie związane z głoszeniem Ewangelii, zarówno przez Jezusa, jak i przez Jego uczniów. Jezus nazywa samego siebie lekarzem (Mk 2, 17), Jego misją zaś jest poszukiwanie i ratowanie tych, którzy się zagubili (Łk 19, 10; zob. J 3, 17; 12, 47) (M. Healy, Ewangelia według św. Marka. Katolicki komentarz do Pisma Świętego, Poznań 2020, s. 28–30; B. Szczepanowicz, Zdrowie i choroba w świecie Biblii, Kraków 2018, s. 44).

2. Sztuka

Obraz Jezus uzdrawia teściową Piotra (1833, Birmingham Museum of Art.) John’a Bridges’a (1818–1854) przedstawia grupę dziewięciu osób stojących wokół łóżka chorej, cztery kolejne osoby widzimy w tle (w sumie 12, jeśli nie liczyć Jezusa, być może jest to pośrednia aluzja do Apostołów). Teściowa Piotra spoczywa na łóżku, podpierana przez młodą kobietę (córkę?). Głównym tematem jest zbliżający się dotyk stojącego przed chorą Jezusa – ona zwraca się ku Niemu z pełnymi nadziei oczami, On do niej z autorytetem. Rzeczywiście, Jezus Bridgesa wygląda bardziej jak klasycznie ułożony rzymski orator, który musi „powiedzieć tylko słowo”, aby sługa został uzdrowiony (Mt 8, 8). Zgodnie z jego centralną pozycją, postać Jezusa jest również nieco anatomicznie nieproporcjonalna do innych: jest większy.

Architektura domu i krajobraz w tle są klasyczne, niekoniecznie izraelskie. Można przypuszczać, że młodzieniec z aureolą nad łóżkiem to święty Jan, a brodata postać z aureolą w cieniu obok Jezusa to święty Piotr. Oczy obu świętych są wyraźnie skupione na zbliżającym się i uzdrawiającym dotyku (J. Grondelski, How Many People Witnessed the Healing of St. Peter’s Mother-in-Law?, https://www.ncregister.com/blog/healing-of-peters-mother-in-law-in-art, dostęp: 20.08.2023; https://www.artsbma.org/collection/jesus-restoring-to-health-peters-wifes-mother/, dostęp: 20.08.2023).

3. Życie

„W pewnej klinice leżał młody mężczyzna, znajdujący się w tak zwanym stanie zahamowania – przez całe pięć lat nie odezwał się ani słowem, nie jadł spontanicznie, tak więc musiał być sztucznie karmiony poprzez rurkę w nosie, ponadto w ogóle nie wstawał z łóżka, wobec czego mięśnie nóg ostatecznie mu zanikły. Gdybym któregoś razu podczas oprowadzania medyków po szpitalu pokazał im ten przypadek, z pewnością jeden ze studentów – jak to często bywa – zadałby mi pytanie: Ale serio, panie doktorze, proszę powiedzieć, czy nie lepiej byłoby pozwolić takiemu człowiekowi umrzeć? Cóż, przyszłość dałaby mu odpowiedź. Pewnego dnia bowiem, bez widocznego powodu, nasz chory podniósł się, zażądał od pielęgniarza podania mu posiłku w powszechnie przyjęty sposób, po czym zażądał również wyjęcia go z łóżka, by mógł rozpocząć ćwiczenia w chodzeniu. Poza tym zachowywał się w sposób w pełni normalny, to znaczy odpowiedni do sytuacji. Mięśnie nóg stopniowo mu się wzmacniały i nie minęło parę tygodni, a można było wypisać pacjenta jako „wyleczonego”. Niedługo później nie tylko podjął pracę w swoim dawnym zawodzie, ale i wygłaszał znowu prelekcje na jednym z wiedeńskich uniwersytetów ludowych. Mówił o podróżach zagranicznych i wyprawach wysokogórskich, w których niegdyś uczestniczył i z których przywoził przepiękne zdjęcia. Pewnego razu pojawił się także przed niewielkim, zaufanym kręgiem psychiatrów, odpowiadając na moje zaproszenie do opowiedzenia o swoim życiu wewnętrznym podczas krytycznych pięciu lat pobytu w naszym szpitalu. W swoim wystąpieniu odmalował wszelkie możliwe interesujące przeżycia z tamtego okresu i pozwolił nam nie tylko zapoznać się ze swym psychicznym bogactwem, które skrywało się za zewnętrznym „ubóstwem ruchowym” (jak to się zwykło określać w psychiatrii), lecz i poznać niemało ciekawych szczegółów tego, co się działo „za kulisami” – o czym pojęcia nie ma niezbyt skrupulatny lekarz, który przychodzi tylko na obchód, którego poza tym niewiele interesuje i który niczego nie przeczuwa. Nawet po latach chory pamiętał jeszcze to czy owo zdarzenie – ku ogromnemu strapieniu niejednego pielęgniarza, zapewne nigdy nieliczącego się z tym, że pacjent wyzdrowieje i zdradzi innym swoje wspomnienia.

Nawet jeśli założymy, że w danej sprawie chodzi o przypadek nieuleczalny wedle powszechnego i zgodnego mniemania, to któż nam powie, jak długo ów przypadek, czyli konkretna choroba, będzie musiał uchodzić za nieuleczalny? Czy właśnie w dziedzinie psychiatrii nie dowiedzieliśmy się w ostatnich dekadach, że zaburzenia umysłowe uznawane dotychczas za nieuleczalne można będzie wreszcie dzięki pewnej metodzie terapii przynajmniej złagodzić, o ile nie faktycznie uleczyć? Któż więc nam kiedykolwiek powie, czy również określony przypadek zaburzenia, z którym właśnie mamy do czynienia, nie poddałby się tego rodzaju środkowi terapeutycznemu – za pomocą metody leczenia, nad którą właśnie pracuje się gdzieś w świecie, w jakiejś klinice, a my nie mamy o tym pojęcia?” (V. E. Frankl, O sensie życia, Warszawa 2021, s. 89–91).