Eucharystia źródłem życia, ks. Dariusz Oko


Jeżeli usłyszymy, że ktoś przez pięćdziesiąt lat nie je i nie pije, a żyje – będziemy skłonni powiedzieć, że to jakiś nonsens, absurd. Jeżeli w dodatku usłyszymy, że odżywia się właściwie tylko Eucharystią, będziemy skłonni powiedzieć, że to jakiś pobożny nonsens, pobożny absurd. Kto dzisiaj mógłby wierzyć w takie rzeczy? Może kiedyś, w średniowieczu, kiedy naiwność tak łatwo mogła się połączyć z poszukiwaniem niezwykłości.

A jednak tak mówi się o  Francuzce Marcie Robin, która żyła w latach 1902–1981. To właśnie ona miała przez pięćdziesiąt lat właściwie nic nie jeść, nie przyjmować żadnych pokarmów poza Komunią św. kilka razy w tygodniu. W dodatku była obłożnie chora. W tym czasie była całkowicie sparaliżowana i ślepa. Te pięćdziesiąt lat spędziła na swoim łóżku, prawie go nie opuszczając. Dzisiaj raczej wielu sądziłoby, że to dobry przypadek dla eutanazji. Po co żyć, po co tak wegetować – ślepa, sparaliżowana, w jednym pokoju... W dodatku miała szczególnie cierpieć z powodu stygmatów – ran Chrystusa, które były na jej ciele. W każdy piątek przeżywała mękę Chrystusa, uczestniczyła w niej. Jak w to wszystko uwierzyć, jak traktować poważnie?

A jednak szereg poważnych, odpowiedzialnych i znających ją ludzi twierdzi, że to prawda. Wieść o niej rozniosła się po Francji i całym świecie. Dlatego też wielu naukowców, lekarzy, psychologów, duchownych, także biskupów i kardynałów przyjeżdżało do niej. Na różne sposoby sprawdzano jej wiarygodność, badano ją. Powstały na jej temat książki, których autorem jest między innymi znany francuski psycholog Alain Assailly, który wszechstronnie ją badał i stwierdzał, że rzeczywiście tak było. Jean Guitton, jeden z największych współczesnych filozofów, również ją znał i sądził, że to prawda. Może jego świadectwo jest szczególnie istotne, bo powołaniem filozofa jest bezwarunkowe, radykalne szukanie prawdy. To często domaga się obalania wielu ludzkich złudzeń, iluzji, mitów. Filozof niejako zawodowo ma obalać fałszywe mniemania, nawet jeżeli byłyby powszechnie żywione. Jeżeli Jean Guitton w to wierzył, to jest to wybitnie wiarygodne świadectwo, bo oparte na szczególnie wielkim krytycyzmie myślenia.

O wiarygodności Marty Robin świadczą też owoce jej życia – zgodnie z zasadą Pana Jezusa: „poznacie ich po ich owocach” (Mt 7,16.20). Właśnie, jeżeli nie wiemy, jak ocenić jakąś osobę lub naukę, bardzo istotnym kryterium są owoce. A takie owoce jej życie wydało. Między innymi z jej inspiracji założono wiele szkół, które kształcą dzieci i młodzież w duchu chrześcijańskim. Założono też wiele tak zwanych ognisk miłości – ośrodków duchowości, ośrodków rekolekcyjnych – istnieją już w ponad czterdziestu państwach. Wielu ludzi poprzez kontakt z Martą pogłębiło swoją wiarę albo wprost się nawróciło. Do niej właśnie – ślepej i sparaliżowanej – ludzie przychodzili po pociechę, po pomoc. Ona była duchowo o wiele mocniejsza od tych, którzy byli sparaliżowani duchowo, których dusza była głęboko chora. To dlatego ludzie z całego świata tak do niej lgnęli, tak bardzo chcieli się z nią spotkać. Interesował się nią sam Jan Paweł II, spotykał się z jej opiekunem duchowym księdzem Finet. W końcu rozpoczęto jej proces beatyfikacyjny. Kościół w takich przypadkach (mistyków) jest szczególnie krytyczny, ostrożny. Jeżeli rozpoczęto proces, to widać jest znacząca szansa, że Marta Robin będzie ogłoszona świętą. To najwyższe świadectwo wiarygodności.

Są więc podstawy, aby w to wierzyć. To jest jakiś istotny znak dla nas. Znak mówiący nam o sile sakramentu, o sile Eucharystii. Nie przechodźmy obojętnie wobec niego. Życie Marty Robin można bliżej poznać, gdyż książki na jej temat są dostępne w każdej większej katolickiej księgarni. Bo można się też z nią rozminąć. Na przykład z jednej strony wiele ludzi dążyło do spotkania z nią, a jej rodzony brat, który z nią mieszkał, był z tego bardzo niezadowolony. Narzekał, że te odwiedziny pozbawiają ich prywatności, że nie są gospodarzami we własnym domu. Tak jakoś poplątał się w życiu, że zaczął nadmiernie pić i w końcu popełnił samobójstwo. Chociaż mieszkał pod jednym dachem z  wielką mistyczką. Siostra pomogła tysiącom ludzi, uratowała ich, a nie była w stanie uratować jego. To bardzo znaczące. Można być tak blisko świętego, jak kiedyś ludzie byli blisko Pana Jezusa, i rozminąć się z nim. O powodzeniu życia nie decyduje tylko wielkość daru Bożego, bo dary Boga są zawsze wielkie. Bóg obdarza nas najhojniej, najpiękniej, jak to możliwe. O powodzeniu życia decyduje też to, jak szeroko otworzymy serce, umysł, ręce na te dary; co zrobimy z tymi talentami. A właśnie nam – ludziom, tak często słabej wiary – Marta pokazuje, jaka jest jej potęga. Gdybyśmy mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, co mogłoby się z nami stać! Z nami, którzy nieraz przy właściwie niewielkich trudnościach zniechęcamy się, załamujemy, wpadamy w depresję, wycofujemy się z rzeczy najbardziej słusznych, bo w jakiś sposób nas skrzywdzono czy coś nam dolega, bo mamy takie lub inne problemy… Czy ktoś chciałby się zamienić na jej problemy, jej choroby, jej cierpienie? A jednak nawet w takim cierpieniu, jakiego ona doświadczała, można być człowiekiem szczęśliwym, spełnionym, można innych ratować, innym pomagać. O ile żyje się z głębi wspólnoty z Bogiem, głębi wiary.

Jan Paweł II w  encyklice Redemptor hominis pisał: „Człowiek nie może żyć bez miłości. Człowiek pozostaje dla siebie istotą niezrozumiałą, jego życie jest pozbawione sensu, jeśli nie objawi mu się Miłość, jeśli nie spotka się z Miłością, jeśli jej nie dotknie i nie uczyni w jakiś sposób swoją, jeśli nie znajdzie w niej żywego uczestnictwa” (10). Tak, właśnie, człowiek stworzony przez Boga-Miłość z miłości, dla miłości, dla życia z Bogiem-Miłością, dla życia w miłości z braćmi i siostrami nie może odnaleźć siebie poza nią. Choćby poza tym miał bardzo wiele – majątek, władzę, sławę – bez miłości to będzie martwe, puste, bezowocne. Tylko człowiek, który doświadcza, jak bardzo jest kochany przez Boga, niezależnie od tego nawet, co mu się nie udało, co stracił, jak zawinił, tylko taki człowiek może mieć dość siły ducha, aby samemu kochać, aby się nie załamać, nawet w takiej sytuacji, w jakiej była Marta.

Jak wielka jest siła ducha, jak wielka jest siła sakramentu Eucharystii, o ile dostatecznie otwieramy się na nią, o ile żyjemy z głębi naszej wiary, z głębi wspólnoty z Bogiem! Jak wiele jeszcze mogłoby się zmienić w naszym życiu, gdybyśmy sakramenty przyjmowali podobnie jak Marta. Gdybyśmy podobnie jak ona żyli z głębi wspólnoty z Bogiem. Eucharystia była dla Marty najważniejszym wydarzeniem i zarazem właściwie jedynym pokarmem, który utrzymywał ją przy życiu. To cud, który ma nam pomóc zrozumieć ten cud pierwotny, który może nam już tak spowszedniał, stał się tak zwykły – cud Eucharystii. Komunia św. była dla niej czymś więcej niż zjednoczeniem, była stopieniem się w jedno z Bogiem, najgłębszą wspólnotą miłości. Modliła się: „Jezu, spraw, aby pewnego dnia powiedziano, że Twoja miłość mnie spaliła, nie na skutek moich wysiłków, lecz dzięki Twojej łasce...”. Pomimo całego swojego cierpienia tak bardzo kochała, tak bardzo pomagała. Pomimo wszystkich cierpień była taka szczęśliwa, tak spełniona. Przede wszystkim dlatego, że głęboko rozumiała i doświadczała, czym jest Eucharystia, czym jest objawienie miłości Boga w Eucharystii. Amen.